Choć "99 Homes" to niezależna produkcja, hollywoodzki bagaż gwiazdorów jest już zbyt ciężki, by można przymknąć na niego oko i udawać, że nie wiemy, w jakim kierunku zmierza ta opowieść.
Czemu akurat tyle? Liczba 99 nie wzięła się znikąd, ma bezpośrednie zaczepienie fabularne. To ilość domów, które udaje się w kluczowym momencie przejąć w posiadanie Rickowi Carverowi (Michael Shannon), prawdziwemu wilkowi rynku nieruchomości. "To tylko pudła", mówi. "Liczy się, ile ich masz". Ale tytułowy rachunek odsyła też do piosenki Jaya-Z, który, śpiewając o dziewięćdziesięciu dziewięciu problemach, malował ponury obraz Ameryki jako krainy niesprawiedliwości. Cyfrę tę znamy również z transparentów okupantów Wall Street; reprezentuje ona absurdalnie nierówny procentowy stosunek stanu posiadania w USA. I jesteśmy – hmm - w domu. "99 Homes" to bowiem przykład kina, w którym hollywoodzkie gwiazdy pokazują, że mają sumienie i bratają się z uciśnionymi. W tym wypadku – biorąc na celownik właśnie Kryzys.
Już otwierająca scena pokazuje jego ponure skutki. Kamera – niczym w kryminale - filmuje zwłoki w zakrwawionej łazience. Anonimowy mężczyzna wolał pożegnać się z tym światem niż opuścić dom, z którego go eksmitowano. Złą nowinę przyniósł grany przez Shannona Carver, zarabiający na przejmowaniu i sprzedawaniu nieruchomości - nie zawsze do końca zgodnie z prawem. Następne drzwi, do jakich zapuka biznesmen, należeć będą do Dennisa Nasha (Andrew Garfield), z trudem wiążącego koniec z końcem everymana. Mieszkający z matką (Laura Dern) i synem Nash chwyta się każdej pracy – jako robotnik, jako elektryk, jako hydraulik – ale pracy po prostu nie ma. Kiedy w jego progu stanie Carver, nie pomogą lamenty, nie pomogą awantury – mężczyzna będzie musiał przenieść się z rodziną do hotelu zamieszkanego przez setki takich, jak oni.
Film w reżyserii Ramina Bahraniego jest w istocie opowieścią o faustowskim pakcie. Za diabła robi postać Shannona, a kuszony jest bohater Garfielda. Okazuje się bowiem, że garnitur zawodowych talentów oraz desperacka potrzeba pracy czynią z niego idealny materiał do uformowania na własne podobieństwo przez Carvera. Ironia losu: Nash – sam dopiero co wyrzucony z domu – zaczyna pomagać w eksmitowaniu innych nieszczęśników. Psychomachię czas zacząć. Na plus należy Bahraniemu policzyć, że osoba kusiciela nie jest tu jednak złem wcielonym. Shannon, ze swoją zaciętą twarzą, aroganckim sposobem bycia i nieodłącznym e-papierosem w dłoni wygląda może jak szef wszystkich szefów, ale sam jest zaledwie trybikiem w machinie. Pod żadnym pozorem nie należy też do uprzywilejowanego jednego procenta, mimo że powodzi mu się całkiem nieźle.
Ale choć reżyser cieniuje konflikt, unika jaskrawych przeciwstawień, plącze bohatera w kolejne moralne kompromisy, to jednak w gruncie rzeczy opowiada bardzo klasyczną narrację. A jej dynamikę osłabiają – paradoksalnie, bo obaj są tu bardzo dobrzy – aktorzy. Choć "99 Homes" to niezależna produkcja, hollywoodzki bagaż gwiazdorów jest już zbyt ciężki, by można przymknąć na niego oko i udawać, że nie wiemy, w jakim kierunku zmierza ta opowieść. Shannon może nie gra Gordona Gekko, ale to jednak rasowy czarny charakter. Garfield zaś jest etatowym równym gościem, dobrym chłopakiem z sąsiedztwa. Jeden pali zimne e-papierosy, drugi zwyczajne, proletariackie szlugi. Jeden nosi garnitury i opaleniznę, drugi workowate dżinsy i czapeczkę z daszkiem. I nieważne, jak bardzo by Bahrani niuansował, wiemy, komu kibicować.
To może największa ironia – niezamierzona – filmu Bahraniego: ostateczny rezultat osłabiają nazbyt widoczne szlachetne intencje jego twórców. Dużo celniejszą – i mniej oczywistą -kryzysową narrację zaproponował Martin Scorsese, który w "Wilku z Wall Street" pokazał kapitalistyczną bajkę o spełnionej rozpuście. Stawiał przed widzami lustro i mówił: może i się brzydzicie, ale sami byście tak chcieli. Lustro Bahraniego też odbija prawdę – mamy tu bardzo wiarygodne sekwencje kolejnych eksmisji, portret życiowych tragedii zwyczajnych ludzi – ale jest to prawda oczywista. Tym bardziej, że wzmocniona przez nazbyt nachalną, thrillerową ścieżkę dźwiękową. Reżyser opowiada sprawnie, po bożemu, skutecznie angażuje naszą empatię - ale do myślenia już nie prowokuje.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu